... że czysto, że lśni i już miałam Perfekcyjnej napisać notkę, żeby się wypchała bo ja lepiej wiem i daję radę i tak dalej. Szczęście me sięgało zenitu, nie, nie analogowego. Po prostu to był szczyt wszystkiego, że się zmotywowałam pomimo widocznego przyrostu przedniego do tańca z mopem tudzież pogadanki ze ścierą.
Taka dumna byłam...
Aż tu nagle, kurna, w całej swej okazałości dopadła mnie rzeczywistość. Rodzina głodna WRÓĆ!
Szarańcza, plaga egipska jak bum cyk cyk!
JesÓÓÓÓÓÓÓÓÓÓó!!!!! Znowu te gary!!!!!!!!!!!!
Na gresie jakiś artystyczny kleks z ketchupu, na blacie jakieś inne ustrojstwo o konsystencji wymiocin. Masakra. Tu nawet porządne egzorcyzmy nie pomogą.
I tak oto dumę należało schować do kieszeni i rozpocząć syzyfową pracę od nowa. Perfekcyjnie.
A Pierworodny, po dokonaniu dokładnych pomiarów poziomicą (!!!) stwierdził, iż ma pięciuset metrowy szalik. O!
Mogłabym tak do jutra, jak na babę w ciąży przystało, marudzić. A bo pies mi perfidnie zeżarł kabel od mikrofalówki, a kot się znowu zesrał, chociaż dopiero było sprzątane. Stara Lampucera nie ustąpiła mi miejsca w autobusie, pomimo, iż o mało nie zmiażdżyłam jej twarzy brzuchem. Ale nieee, okulary Pana Stępnia by tu nie pomogły, bo to mamwyjebanizm i ślepota społeczna, wirus taki. Siakiś nofy.